Dzisiaj mija właśnie 35 lat od wprowadzenia w PRL kartek na cukier. Pierwszych z serii tego typu kartek, jaka zdominowała następnych kilkanaście lat. Wcześniej też się taki okres w PRL zdarzył, ale trwał krótko, zaledwie kilka miesięcy w latach 1952-53 i objął znacznie mniejszy zakres towarów.
To ważna rocznica.
Jak wiadomo, po system kartkowej dystrybucji podstawowych towarów w XX wieku państwa sięgały właściwie wyłącznie w okresie wojny.
12 sierpnia 1976 r.rozpoczął więc wojnę polsko-polską.
Wojnę między państwową produkcją a Zjadaczami Cukru, a dokładniej, bo tak to wówczas oficjalnie przedstawiano, między Nadmiernymi Zjadaczami Cukru a tego Cukru Naprawdę Potrzebującymi. Wojnę, która z czasem rozszerzyła się na kolejne produkty, obejmując w końcu nawet takie, jak zapałki i gorzałę.
Rakowski wycofał z tej wojny kartki, zastępując je inflacją. Potem do roboty wziął się Balcerowicz, zwijając gospodarkę. W efekcie zarówno Nadmierni, jak i Naprawdę Potrzebujący konsumenci przeciętny PKB z 1989 r. osiągnęli z powrotem, jak się szacuje, około 1999 r. A biorąc pod uwagę, ile przez ten czas straciliśmy w możliwym do osiągnięcia bez tego załamania rozwoju, naszych relacji ze światem nie odtworzyliśmy być może nawet do dzisiaj.
Ale to jest temat poboczny. Ważniejsze, że w tym czasie gdy znikały jedne kartki, pojawiły się następne. W 1989 r. otrzymaliśmy kartki na demokrację. Najpierw na 35% (cienka gorzała), a potem już na czysty, 100% spirytus. Oczywiście, kartki do użycia po odbyciu obowiązkowego szkolenia w całkowicie zreformowanych, odmienionych mediach i opiewające na doskonale znaną, głównie na Rakowieckiej, opozycję.
Ten system z drobnymi, acz dla niektórych dokuczliwymi wpadkami, funkcjonował właściwie bez zarzutu do 10 kwietnia 2010 r. Wtedy bowiem, jak sądzę, do oligarchii faktycznie rządzącej Polską dotarło, że postawienie na ekipę w radosny sposób demolującą polskie państwo może się okazać niezbyt korzystne również dla tej oligarchii.
Po balcerowiczowskim zwijaniu gospodarki przyszedł bowiem czas na zwijanie państwa, jego instytucji, struktur i suwerenności. Skalę osiągniętego już, jego niestnienia pokazał właśnie 10 kwietnia i wszystko co nastąpiło po tej dacie.
Z całą pewnością nasza oligarchia ma swoje korzenie w powiązanych z Rosją czy dawnym NRD służbach specjalnych. Jest oczywiste, że przynajmniej jeśli chodzi o kapitały założycielskie, zarządza w znacznym stopniu faktycznie nie swoimi pieniędzmi. Ale faktem jest również i to, że może mieć ona większe lub mniejsze pole manewru, funkcjonować w mniej lub bardziej dla siebie korzystnych warunkach.
To jasne, że wszyscy oni bardzo liczyli na Unię Europejską jako doskonałą, przeżartą biurokracją i korupcją Ziemię Obiecaną dla biznesmenów znikąd. Oczywiście na tyle dostępną, na ile by dysponenci kapitałów założycielskich pozwolili. Niestety, kryzys euro i coraz wyraźniejsza germanizacja unijnej polityki, zwłaszcza gospodarczej, mocno tę dla nich świetlaną wizję zatarły.
Sprawa znów zaczęła wyglądać tak, jak wygląda w sytuacji Polski od kilku wieków.
Wóz Drzymały albo kibitka.
10 kwietnia stał się bowiem katalizatorem takich procesów, które już obecnie przesądzają, że nawet obrona polskiego ogórka przekracza kompetencje i możliwości polskiego państwa. Coraz wyraźniej widać, że nie tylko strategiczne, ale nawet mniej istotne decyzje zaczynają mieć swe źródło poza granicami Polski. I nie jest to bynajmniej osławiona unijna wszechkompetencja. Rozpoczął się proces, od którego w tej chwili nie widać odwrotu. A to co czeka na jego końcu, pełna omnipotencja w sprawach polskich Niemiec lub Rosji, z całą pewnością, choć w wypadku każdego z tych krajów z różnych powodów, będzie dla polskiej oligarchii mniej korzystne i przyjazne, niż III RP.
Czy spróbują temu zaradzić?
Ideałem byłoby poskładanie do kupy rozlatujących się struktur państwa w stopniu, który z jednej strony uniemożliwi pełną, choć niekoniecznie formalnie potwierdzoną, zależność Polski od zagranicy, a z drugiej zagwarantuje oligarchom ich prawa.
To było przecież, przynajmniej z ich strony, głównym powodem poparcia idei POPIS jeszcze w 2005 r.
No i problem powrócił. Ze zdwojoną siłą i w dużo gorszych warunkach.
Teraz, z uwagi na zakres i intensywność kampanii nienawiści trudno sobie wyobrazić, aby idea "No, dogadajmy się jakoś" mogła zostać podjęta przez główne media i czołowych polityków strony rządzącej. Przynajmniej przed wyborami. Choć oczywiście nie takie "historyczne kompromisy w obliczu zbliżających się zagrożeń" polskojęzyczne media są w stanie przełknąć i odbiorcom zaserwować.
Jednak przewiduję, że przynajmniej do wyborów, jeśli coś takiego będzie miało miejsce, to w zaciszu gabinetów i kuluarów oraz w mediach niszowych. Podejrzewam na przykład, że na Kłopotowskim i Gadowskim w Salonie 24 się nie skończy.
Czy można coś w takiej sytuacji doradzić Jarkowi? Myślę, że w sprawie POPISów rozmaitych generacji on wie już wszystko.
Także i to, że każda reglamentacja władzy, a o to naprawdę w sprawie POPISu chodzi, daje co prawda ludziom, wyborcom szansę na cokolwiek, ale może odebrać wiarę we wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz