Wtedy była dla nas czymś wyjątkowym. Bawiła, dawała chwilę wytchnienia. Absurdalny, poetycki, wyszukany lub prosty, sytuacyjny humor. To była nasza broń, nasza zbroja przeciwko szarej, ponurej, a nawet zbrodniczej rzeczywistości. Lekarstwo na poczucie beznadziejności.
Nie wszystko było najwyższego lotu, nie każdy żart nieuchronnie śmieszył, ale przecież tak wiele nazwisk, skeczy, piosenek czy kabaretów chciałoby się zachować we wdzięcznej pamięci. Tymczasem wypowiedzi i zachowania po 1989 r. takich osób jak Tym, Młynarski, Fedorowicz, Daukszewicz czy Laskowik, a ostatnio zaczadzonej salonowymi wyziewami, kompletnie już chyba obłąkanej Marii Czubaszek, mogą budzić zdumienie, a nawet przerażenie. Czyżby kiedyś, przed laty, tak łatwo i tak bardzo nas oszukali?
A może to my desperacko chcieliśmy być oszukiwani, wrzucając kilkadziesiąt lat temu do jednego worka rzeczywistych, antykomunistycznych szyderców, prawdziwych satyryków, jak choćby Jan Pietrzak i uzdolnionych rozśmieszaczy, zwykłych błaznów, jak Zenon Laskowik?
Tak jak społeczeństwo chciało wielbić wszystkich, tak PRL wszelkim satyrykom nie ufała, trzymając ich na przedpokojach, tepiąc lub podgryzając cenzurą, dając społeczne poczucie elitaryzmu, ale niewielkie lub żadne pieniądze i komfort życia. III RP, przebudowując aparat sterowania społeczeństwem z dominacji strachu i przemocy fizycznej w kierunku medialno-propagandowej ułudy i orkiestrowanych emocji, wpuściła satyryków do pałacu i na salony.
Właściwie powinniśmy jej za to podziękować. Dopiero teraz bowiem okazało się, kto z nich na miano satyryka zasługuje, a kto jest zwykłym, zdolnym lub mniej zdolnym, lecz błaznem. Ale to nie wszystko.
Okazało się bowiem, że wielu z rozśmieszaczy PRL doskonale zdawało sobie sprawę ze swojej marności i zdecydowanie zawyżonego statusu w odbiorze społecznym. Możliwe także, że niektórych ten status najzwyczajniej męczył, krępował, a nawet budził odrazę. Tak jak polskie społeczeństwo. Tylko w ten sposób można chyba wytłumaczyć, napędzaną zapewne i papierami w IPN, monstrualną falę nienawiści, na jaką ze strony tuzów "satyry PRL" może liczyć polskie społeczeństwo, jeśli tylko wspomni o patriotyźmie lub szacunku do tradycji i wiary.
Po prostu, gdy zapragnie skorzystać z wolności.
Dla "satyryków PRL" wolność to pojęcie nieznane, poza salonami nie ma prawa istnieć, a możliwość spotkania wolnych, dumnych Polaków musi chyba budzić u nich przerażenie.
Nienawiść do ludzkich zalet to jednak coś innego, niż zwyczajne dla satyry wyśmiewanie ludzkich wad i ułomności. Nawet jeśli to drugie zręcznie to pierwsze maskuje.
Chyba już wiemy, co się stało z satyrą PRL. Ona nigdy, poza nielicznymi wyjątkami, nie istniała.
Albo precyzyjniej - istniała, ale prawie wyłącznie w postaci komunistycznej "satyry walczącej", która z czasem, stopniowo zaczęła dbać o formę, zamieniając skórzaną kurtkę czekisty i kufajkę na elegancki garnitur czy suknię. Lecz bijące serce zostało to samo. Tak jak przywiązanie do czasem śmiesznej, budzącej grymas zażenowania, ale jednak władzy. I nienawiść do jej wrogów. Do końca świata, a nawet dzień dłużej.
Po 1989 r. doszedł nowy obowiązek. Hodowla następców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz