Kryzys nam się rozwija.
Bo w sytuacji, gdy nikt praktycznie się nie interesuje, na co pójdą wpompowane do banków miliardy, na nic innego nie możemy liczyć.
Wygląda na to, jakby nikogo nie obchodziło, czy banki jeśli już zaczną udzielać kredytów, skierują je do firm, rokujących nadzieję na wzrost produkcji i zatrudnienia, czy też może do funduszy inwestycyjnych, lokujących je w nowo powstałych Kontraktach Frajera, pozwalających na obstawianie stopy zwrotu (relacja państwowej pomocy do umoczonych środków własnych) w kolejnym kryzysie?
Nie w tym bowiem problem, że za kryzys zapłacą podatnicy (czyli my wszyscy), bo za zmarnowane cudze pieniądze (a kredyt od momentu udzielenia jest problemem kredytobiorcy) zawsze płacą ich właściciele, a nie ci, którzy je zmarnowali. Choćbyśmy ich wszystkich powywieszali, co z pewnością wielu by się należało.
Problem w tym, że nie widać szans na dostatecznie radykalną zmianę reguł gry, które na takie szwindle pozwalają.
W USA radykalizm Obamy skończy się zapewne na ludzkich embrionach oraz wycofaniu wojsk i militarnych instalacji z Europy. Zaoszczędzona kasa z budżetu pójdzie na zasiłki dla Braci i... banków.
Ciekawsza jest sytuacja w Europie. To tutaj od lat pojawiają się propozycje zwiększenia kontroli nad samowolą sektora finasowego, do tej pory skutecznie przez jego "globalne" ramię utrącane.
Europa w chwili obecnej to jednak wyjątkowo dziwaczny twór.
Gdzie przy pomocy obietnicy intratnej posady oraz teczki na Łubiance można kupić prawie każdego polityka.
Do tej pory szaleństwa światowej finansjery, w których zapewne niejeden miliard z Kremla brał udział, Rosji tak bardzo nie przeszkadzały. Jednak nie przy cenie ropy poniżej 60 dolarów za baryłkę...
Czy Rosja zaryzykuje wojnę ze światową finansjerą, nakłaniając "uległych" jej polityków europejskich do większej twardości?
Byłoby zabawnie, choć wcale nie musiałoby to oznaczać poprawy naszej sytuacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz