piątek, 10 września 2010

Wejdź?

"Pozwól mi wejść" to film niezwykły.

Na pozór kolejny, tym razem szwedzki - choć amerykański remake już za parę tygodni w kinach - horror o wampirach, w wersji dziecięcej. Bohaterem jest dwunastoletni chłopiec i jego dziwna koleżanka. Krew, trochę mocnych scen, w tym jedna wręcz wbijająca w fotel. Groza i sensacja w powolnej. skandynawskiej narracji.

Niezależnie od wampirycznego sztafażu, dla mnie jest to jednak przede wszystkim film o fascynacji złem. Jego prostotą i wszechmocą.

Opowieść o tym, jak słabość i strach, pozorujące jedynie niewinność, przyciągają zło.

Jak starając się ze złem nie przegrać, nieuchronnie ulegają i zaczynają mu służyć. Do końca, bez możliwości odwrotu.

Słabość, a nie niewinność. To bardzo ważne rozróżnienie.

Ta druga czasem ze złem przegrywa, czasem udaje się jej odnieść zwycięstwo. Czasem błądzi pomiędzy "zło dobrem", a "zło złem zwyciężaj". Nigdy jednak bez końca. Bo zna poczucie winy i jej miarę, bez których nie ma prawdziwej niewinności.

Ta pierwsza zawsze kończy jako niewolnik. 

Pułapka strachu nie polega jedynie na tym, że paraliżuje, odbierając możliwości obrony, ale także - a może przede wszystkim - na unieruchomieniu nas w oczekiwaniu na zło. I w pewnym momencie nie jest już ważne, czy przychodzi ono nas zniszczyć, czy przynieść pozory uwolnienia. 

Bo na prawdziwą wolność jesteśmy i tak za słabi.


16 komentarzy:

legionista pisze...

Bo na prawdziwą wolność jesteśmy i tak za słabi-
Mistrzu,wolni to jestesmy tylko w swoim lozku/choc mozna polemizowac//.Swiat dzisiejszy jest juz nawet nie z globusa swiatem,a raczej.Tuski i Czempinskie/i tak udowodnia,ze to Zielona wyspa-Irlandia znaczy sie.
Zastanawiam,sie,ze Pochanke i tubki branzdzlujace nie zauwazyly tej metafory.No ale coz wymagac o synow i corek,aktualnie pracujacych u Waltera,gdy ich tatusiowie zabijali pewnych ksiezy,gdy Bolek dostawal cieczki przy okraglym stole.
Oklepane-ale czy nie prawzidziwe???

zeppo pisze...

Zło nie ma do nas dostępu, jeśli go nie akceptujemy. Przychodzi do nas tylko wtedy, kiedy na nie wyrażamy zgodę.

Według wielu legend i mitów, upiór przychodzi tylko wtedy, kiedy go zapraszamy. Stąd tytuł filmu.

Monitor Lizard pisze...

A "28 Days Later" oglądaliście Państwo ?

Impertynator pisze...

Jaszczur

Szczerze mowiąc, to ja oglądanie horrorów zakończyłem na niemej wersji "Nosferatu", oglądanej ongiś w Iluzjonie.

Wpadam na nie przypadkiem, albo z polecenia - "Inni", "Pozwól mi wejść", itp.

Czy ten film, o którym zaczyna się od "uwolnienia" małp z laboratorium przez zielonoodświętnych od Wajraka?

zeppo pisze...

Jaszczur,

Ja też unikam horrorów. Podobał mi się (ale to bardzo dawno temu i zresztą uważam za arcydzieło filmowe w ogóle)- "Kwaidan" Kobayashi'ego. Ale to chyba nie jest horror w dzisiejszm pojęciu?

Monitor Lizard pisze...

Ja z kolei na "Draculi" F.F. Coppoli z bodajże 1997 r.

Potem już tylko Boyle, właśnie ten konkretny film, który zaczyna się właśnie od sceny wypuszczenia wściekłych małp przez eko-lewaków.

Monitor Lizard pisze...

Szanowni Panowie:

Ja - jak już pisałem - nie oglądam horrorów wyprodukowanych po przełomie XX i XXI w. To nawet nie są horrory, a bajki dla spragnionych "adrenaliny", gumowych flaków i hektolitrów sztucznej krwi współczesnych Piotrusiów Panów.

"28 dni później" to nie tyle horror, co thriller. Wydarzenia, jakie mają miejsce w filmie (ogarniająca całą Brytanię pandemia czegoś w rodzaju zmutowanej wścieklizny) mogą zdarzyć się naprawdę.

Ale ja w tym filmie widzę głębszy sens: (a) zbiorowy lęk przed demonem kryjącym się zarówno w każdym z nas z osobna, jak i we współczesnej anty-cywilizacji; (b) to, że nawet w zupełnie skrajnej sytuacji można zachować człowieczeństwo. I to - paradoksalnie - mimo nieuniknionej jego utraty.

Impertynator pisze...

Z horrorami, niektórymi, jest tak jak z większością filmów klasy "B", "C" itd.

W tej chwili - tak gdzieś od drugiej połowy lat siedemdziesiątych, a na pewno od 90- tych, w kinie już tylko tam można zobaczyć podział na dobro i zło.

Prawdziwe dobro i zło, a nie gumowego diabełka dymającego plastelinowego aniołka.

No i - od czasu do czasu - zwycięstwo dobra.

"Kwaidan"... Piszesz o tym kinie japońskim, które bardzo lubię. "Rudobrody", "Tron we krwi", "Rashomon", "Kobieta diabeł"...

No i skończyło się na sado-maso i animie.

BTW
Pamiętasz, że "Kwaidan" to ekranizacja noweli Anglika, który osiedlił się w Japonii i zbeletryzował stare, japońskie legendy?

Impertynator pisze...

Jaszczur

Ten film znam z opowieści. Spodobała mi się w niej symulacja wajractwa, spuszczającego czerskich mutantów w Lud Boży.

:)

zeppo pisze...

Tak, w ogóle życie Hearnsa to znakomity scenariusz na film.

Nie, nie tylko...
Zobacz wspaniałe "Lalki" Kitano oraz jego "Kikujiro" i "Takeshis'". Także "Ame Agaru" Koizumi'ego i "Balladę o Narayamie" Imamury (choć ja oczywiście wolę starą wersę Kinoshity z 1958). Tegoż "Ciepła woda pod czerwonym mostem" i "Czarny deszcz". Yamady "Nasza matka", Kurosawy "Sny", albo "Yume jû-ya" - dziesięciu współczesnych reżyserów.

Oczywiście - 50-te i 60-te, to złoty, najwspanialszy czas japońskiego kina.

Ale ja nie jestem obiektywny, bo oglądam (niemal) wszystko, co japońskie.

Impertynator pisze...

Kitano. No tak, japoński Eastwood.

:)

We współczesnym kinie japońskim frapuje mnie staranność scenariuszowa. Dbałość o pomysłowe fabuły, zaskakujące zwroty akcji, itp.

Wywodząca się zapewne ze znacznego opóźnienia w stanie upadku szkolnictwa powszechnego w porównaniu na przykład do USA.

Tam scenariusze pisze się już dla debili, bo przy ich większej komplikacji połowa sali wyszłaby z kina przed końcem seansu.

Natomiast męczy mnie i drażni upodobanie do drastycznej, wykraczającej daleko poza jarmarczną normę, scenerii upokarzania, dręczenia i odczłowieczania bohaterów. Oglądałeś "Oldboya"?

To już nie ma nic wspólnego z krwawymi dramatami dumy, lojalności czy nawet niewolniczego poddaństwa, jak w filmach z lat 50-tych. Choć zapewne, niestety, z nich wyrasta.

Wiedząc i pamiętając o tym jakoś trudniej mi się przekonać do poetyckich obrazów Made in Japan.

Tym bardziej, że nie jestem jakmś szczególnym fanatykiem kultury spod znaku bezfleksyjnych obrazków, a więc nie znającej prawdziwej poezji, oraz muzyki opartej tylko na pięciu dźwiękach.

:)

zeppo pisze...

Karlin,

Co do "poetyckich obrazów", to spośród wymienionych przeze mnie filmów mogą one dotyczyć chyba tylko "Lalek".

Ale "dekoratywne" piękno filmu nie jest w nim samoistnym celem, którym miał być hołd dla Monzaemona Chikamatsu, najwybitniejszego japońskiego dramatopisarza i twórcy nowożytnego teatru bunraku (właśnie jednego z lalkowych wariantów teatru kabuki).

Piękno miało być w tym filmie w pełni służebne wobec porządkującego konceptu michiyuki (tzn. podróży ku miłości, albo - jak kto woli - ku śmierci).

W tym przecież sensie, całe wielkie (a także średnie i popularne) kino japońskie było i jest szczelnie zamknięte w gorset idiomów tradycyjnego japońskiego teatru i jego estetyki.

Cała na przykład twórczość Kurosawy, to po prostu genialnie zekranizowana estetyka teatrów no i bungaku.

Jeśli fascynują Cię obrazy wielkich japońskich twórców z lat 50-60' (Ozu, Kobayashi, Mizoguchi, Shindo, Toshigahara) - to nie powinieneś zapominać, że ich koncepcja i ekspresja piękna wynika wprost z estetyki poezji haiku, estetyki kaligrafii japońskiej i japońskiej estetyki muzycznej.

Odpowiada mi - z pewnych ważnych powodów - japońska estetyka w ogóle.

Szczególnie w muzyce właśnie.

Impertynator pisze...

Zauważ, że filmy japońskie, które ja wymieniłem, to są filmy dziejące się w rzeczywistości historycznej lub baśniowej. Dla umowności przekazu i jego siły, zwłaszcza w wypadku kultury japońskiej - dla mnie rzecz podstawowa.

Zupełnie, przynajmniej dla mnie, nie sprawdza się to w kostiumie współczesności.

Tak, wiem o teatrze i kaligrafii, jako funadamentach japońskiej kultury wizualnej.

Ale ograniczenie poezji tylko do białego wiersza, a muzyki tylko do pięciu dźwięków to jednak jest zubożenie.

Co nie oznacza, że nie można się tym zachwycać. Jak bluesem czy afrykańskimi bębnami lub maskami.

Chciałem Ciebie trochę sprowokować, bo przypomniały mi się zachwyty nad japońską kulturą niektórych moich znajomych sprzed lat kilkudziesięciu:)

No ale upodobanie do sadyzmu jednak w komentarzu pominąłeś. A to jest moim zdaniem rzecz ważna. Dla mnie jedna z kulturowych barier, utrudniająca porozumienie.

Jak w starych filmach ubierano je w kostium historycznej lub baśniowej opowieści, stawała się okrutnym, ale symbolem.

Przeniesiona do współczesności - w której nie ma już żadnych barier obyczajowo-cenzuralnych - tylko szokuje, a mnie odstręcza.

zeppo pisze...

Motyw sadyzmu pominąłem świadomie. Nie mam bowiem pewności, czy nie mamy do czynienia raczej i bardziej z okrucieństwem, niż sadyzmem....

Sadyzm jest przecież czerpaniem przyjemności z zadawanego komuś cierpienia i tylko w tym wymiarze bywa interesowny. Jest dewiacją, podczas gdy okrucieństwo nie.

Mieszkałem tam kilka lat i nigdy ani nie zetknąłem się z przypadkiem sadyzmu, ani okrucieństwa w ichniejszej obyczajowości. Ani - tym bardziej - z jakimś przyzwoleniem dla takie postaw.

Znam, oczywiście casus Nankinu i wiem o nienawiści, jaką żywią do Japończyków okupowane przez nich narody. Ale Mandżurowie, Filipińczycy, etc. nigdy nie mówili o japońskim sadyźmie, tylko raczej o zimnym okrucieństwie, pozbawionym emocjonalnego stosunku kata z ofiarą.

Sami Japończycy czasem tłumaczą to okrucieństwo ekscesywnymi zachowaniami społeczeństwa żyjącego w stałym, długotrwałym stresie. Stress reliever.

Bo prawda, że to społeczeństwo poddawne jest bardzo opresyjnym socjotechnikom.

Wydaje mi się jednak, że epatowanie sadyzmem i okrucieństwem jest tam raczej instrumentem popkultury, żywiącej się głównie młodzieżą - niemal całkowicie wykorzenioną kulturowo.

PS. Do jakiej kategorii zaliczyłbyś "Imperium zmysłów" Oshimy albo japońską impresję na temat "Władcy much" - "Battle Royale" Kitano?

Impertynator pisze...

Sadyzm dzieli od okrucieństwa wnętrze zadającego cierpienie.

Chcesz je analizować na podstawie deklaracji zainteresowanego?

To nie ma większego znaczenia. Liczy się potrzeba, a na to dowodów w wypadku Japończyków aż nadto, zadawania cierpienia.

Co je tłumaczy? Nie wiem.

Może po prostu to, że Japonia w swojej historii z głębokiego feudalizmu i właściwie niewolnictwa przeskoczyła w XIX wieku - na zasadzie książęcego ukazu w epokę industrialną?

Może to, że ominął ją personalizm i "ubóstwienie człowieka", jakie cywilizacji europejskiej przyniosło chrześcijaństwo?

Może "cywilizacja ryżu" po prostu musi zredukować relacje międzyludzkie do wewnętrznego przymusu, szukającego potem eksplozywnego ujścia?

I stąd przysłowiowe "azjatyckie okrucieństwo"...

Japończycy "Władcy much" chyba nigdy do końca nie zrozumieją.

zeppo pisze...

Ja też nie wiem, co je tłumaczy.

Nie jestem zresztą ani znawcą, ani tym bardziej fascynatem Japonii.

W każdym razie fascynuje mnie ona nie bardziej, niż np. włoskie związki baroku angielskiego albo historia krakowskiego futbolu.