Bo to jest Moja Ulica.
Moja Ulica w tym już nie moim mieście.
Tu się wychowałem, tu - od urodzenia - mieszkałem przez kilkadziesiąt lat.
Tutaj znałem niemal każdą, połamaną płytę chodnikową, trwającą niezłomnie przez dziesięciolecia w tym samym miejscu. Widziałem, jak kawałki odpadłego tynku obnażały łobuzerski bezwstyd kamienic, próbujących zatuszować niechciany negliż cieknącym makijażem popękanych rynien.
Na tej Ulicy lub najwyżej paręset metrów od niej mieszkali moi koledzy, przyjaciele, dziewczyny, chodziłem do szkoły podstawowej, średniej. Nawet podjąłem moją pierwszą pracę. Ulica znajomych twarzy, sklepów, restauracji, kawiarni, kin, podwórek, bram.
Na tej Ulicy brałem czynny udział lub widziałem Marzec 1968 (nie ten wykombinowany w partyjnych gabinetach i kultywowany w postubeckiej legendzie ale ten, w którym ludzie manifestujący sprzeciw i potrzebę wolności brali po karku od ubeków), pierwszą wizytę Papieża, manifestacje okresu Solidarności, stan wojenny, krzyże z kwiatów i walki z ZOMO w maju 1982 r.
To zawsze była ważna Ulica stołecznego miasta. Tak więc zaraz po odbudowaniu zasiedlili ją także ludzie dla ówczesnej, peerelowskiej władzy ważni. Ale to nie oni nadawali ton, nie oni stanowili o jej kolorycie. Już prędzej aktorzy, literaci, legendy ówczesnej Rzeczpospolitej Pijackiej - Himilsbach, Maklakiewicz. Łobuzerski sznyt. Tak blisko przedwojennego, jak się tylko dało. A jak daleki od PRL, to każdy trzymający w dłoni kawałek cegły, asfaltu lub brukowiec w Marcu 68 czy Maju 82, i stojący na tej Ulicy naprzeciwko zomowców, wie najlepiej.
Remont sprzed paru lat zrobiono w taki sposób, jakby ktoś chciał zniszczyć Moją Ulicę. Zdemolowano mój ulubiony Skwer Hoovera, stawiając na nim jakąś "plastykową" snackbudę. Ulice upstrzono jakimiś plastykowymi, dziwacznymi klocami z informacjami nie wiadomo o czym, nie wiadomo dla kogo. Nie tknięto fasad kamienic, z których nadal olbrzymimi płatami odpada tynk, co w zestawieniu z odpicowaną jezdnią i chodnikami oraz nowymi-starymi latarniami sprawia momentami wrażenie iście potiomkinowskie.
Ale przede wszystkim poszerzono chodniki i robiąc z Mojej Ulicy deptak, zaproszono na nią Wyzwoleńców.
Nie turystów, spacerowiczów, ale właśnie Wyzwoleńców. Czyli tę część mieszkańców Warszawy, która przybyła do niej nie tyle za chlebem, ale aby wyrwać się z okowów zaścianka, doznać iluminacji namiastką Wielkiego Świata i Europy, haratnąć w ruletę pod nazwą kariera. Wyzwolić się z pamięci. O wszystkim, co było wczoraj.
Oni nie przychodzą na Moją Ulicę. Nie chcą jej poznać, nie mają ochoty jej zrozumieć, z nią się zaprzyjaźnić, uszanować, a z czasem, być może, tak jak ja - ją pokochać. Coś jej od siebie dać. Oni tylko depczą zbudowane, jak sądzą wyłącznie dla nich, dekoracje do spektaklu Czas Wolny Gadającej Małpy.
Muszę przyznać, że nawet żaden ze znanych mi, mieszkających na Mojej Ulicy przed wielu laty działaczy PZPR nie był mi tak obcy, jak ci ludzie. A ponieważ mrowią się oni na niej głównie w weekendy, więc i ja w weekendy Moją Ulicę od kilku lat omijam.
I właśnie dlatego od ubiegłego roku pojawiam się na niej tak chętnie 10 dnia miesiąca. Bo to, co się na niej wydarzyło po 10 kwietnia 2010 r. przypomniało mi Moją Ulicę w tak chwytający za gardło, legendarny wręcz sposób, że aż się momentami zastanawiałem, czy to nie jest przypadkiem jakaś inscenizacja, zrodzona w mojej wyobraźni.
Znowu na Mojej Ulicy pojawili się ludzie, z którymi rozumiałem się bez słów. Znowu znajome kamienice zaczęły dodawać mi otuchy, łobuzersko szczerząc spruchniałe, powybijane w niejednej, dziejowej zawierusze tynki. Niezależnie od pogody, przez te kilka dni zawsze świeciło na niej słońce.
Powiem coś może szokującego - ja nie pamiętam tak radosnej żałoby. Takiego smutku tam, na Mojej Ulicy, w którym czułbym tyle nadziei. Takiej straty, która przyniosła by tyle poczucia jedności i wspólnoty. Tak nie było nawet po śmierci Papieża.
Comiesięczne doglądanie owych "urojeń" na szczęście ich realizm potwierdziło, a 10 kwietnia 2011 r. pobudził nadzieję, że i problem Gadających Małp może się jakoś da rozwiązać.
Generalnie rzecz biorąc, biało-czerwony sztandar działa na nie jak krzyż na wampira. Przemykały tu i ówdzie, czasem coś sycząc, czasem próbując rechotać. Ale wystarczyło dłuższe spojrzenie w twarz, żeby odwróciły wzrok.
Jeśli banda rządząca Warszawą i Polską da im znak, że Moja Ulica jest już obciachowa, bo na przykład zanadto skażona patriotyzmem, zaczną się kłębić gdzie indziej. Na co po cichu liczę.
Jeśli natomiast władająca III RP sowiecka dzicz zechce poćwiczyć dziesiątego każdego miesiąca rozwiązań siłowych, temperatura walczącego tłumu już nie tak tępe mózgi potrafiła podpalić.
2 komentarze:
wlk wlk dzięki za tę osobistą opowieść, z Miłością w tle ( )
Wszystko jest w t l e Krakowskiego .. "Jakaś" Insurekcja, Czwartacy z "Wieszania"..
Podchorążowie.. Szturm na Komendę Policji.. K a n a ł y dla Żołnierzy płk. Wachnowskiego - Pani Ewa Stankiewicz.. opluci Obrońcy Krzyża .. śmiertelnie skopany Pan Jan Klusik z Opola +
Krakowskie - ś m i e r t e l n i e kochane Krakowskie..
Polska - śmiertelnie kochana Polonia, Rzplita
Pozdrowienie, Podziękowanie - Imperatorze z jedynej/ prawdziwej/ ubezwłasnowolnionej/ Polski.
nissan / wilre
Nissan
Ja marzę o tym, żeby odzyskać Moją Ulicę.
A w Spisie GUS zastanawiam się czy w rubryce narodowość nie wpisać po prostu - "Krakowskie Przedmieście".
Pozdrawiam
Prześlij komentarz