poniedziałek, 18 lipca 2011

Strach, szantaż i rozkazy

Szkody, jakie w życiu publicznym mógł poczynić Krzysztof Piesiewicz, już zostały dokonane.

Mowa o dewastacji kreowanego przez media wizerunku "uczciwego polityka, napominającego innych o zasadach i etyce". Wielu bowiem traktowało tę personifikację serio i swoje rozczarowanie może teraz przenieść na próbujących postępować podobnie, ale bez cudzysłowu.

Dokładnie również pamiętam, kto w Senacie wziął się za jego obronę i dlaczego już tych osób wśród moich autorytetów nie ma.

Sprawę możnaby więc zaliczyć do żenujących i odesłać w niepamięć, przypominając o niej co najwyżej tym wszystkim, którzy - na przykład - chronią się za immunitetem. Podejrzewam że taki, oparty na wyrafinowanym kłamstwie scenariusz czekał w propagandowej maszynce na Jarosława, gdyby z immunitetu w sprawie Kaczmarka nie zrezygnował.

Tym bardziej, że i rola jaką odgrywał na polskiej scenie politycznej Krzysztof Piesiewicz - wystawionego przez Salon moralizatora w garniturze polityka i aureoli celebryty z przypiętym znaczkiem "S" - odchodzi w przeszłość.

Rządzący Salon, który gwoli prawdy bardziej już przypomina ubecką mordownię, postawił bowiem od jakiegoś czasu na fullkontaktowe chamstwo, które ma raczej straszyć i porażać, a nie deprymować czy wzbudzać zakłopotanie. Co zapewne świadczy także o zmianach w "docelowym targecie", coraz bardziej uczulonym na przemądrzałych, gadających o niezrozumiałych sprawach cwaniaczków.

Krzystof Piesiewicz wreszcie, po swoich sukienkowych występach, sam się z mediów zniknął.

Jak się jednak okazuje, nie do końca. W ostatnich dniach bowiem zapowiedział swój kolejny start w wyborach.

Czy skłoniła go do tego jedynie chęć skrycia się po raz kolejny za immunitetem?

Jakoś nie chce mi się wierzyć, że w III RP, gdzie z amatorów sproszkowanej aspiryny pośród ministrów, posłów, senatorów i celebrytów możnaby sformować dywizję (choć nie wiem, czy dałoby się ją ustawić w jakimś szyku na placu apelowym), gość pudrujący nosek z tejże dywizji mógłby się obawiać nagrzanych sądów czy prokuratury.

Odrzucając tak defetystyczna wizję, jak obawa przed końcem III RP, bo to by oznaczało, że i immunitet nie musi dać mu ochrony, pozostaje trop najbardziej mroczny, związany z tym, czego o życiu i działalności Krzysztofa Piesiewicza nie wiemy.

A nie wiemy, kiedy ten znany w Polsce i na świecie scenarzysta i polityk zaczął brać narkotyki i popadł w uzależnienie. W jednym z pierwszych wywiadów po aferze, wyraźnie oszołomiony i jeszcze niezbyt się kontrolujący, wspomniał że "spróbował" bardzo dawno temu.

Nie wiemy, czy taką osobą zainteresowały się służby specjalne i kiedy to było. Oraz jakiego państwa były to służby.

Bo że takimi osobami owe służby zazwyczaj się interesują, to rzecz oczywista.

Jedno co możemy wiedzieć z całą pewnością, to że tak znana osoba nie kupowała "aspiryny" na ulicy. Ci, którzy mu ją dostarczali, prawdopodobnie zaopatrują także wspomnianą "dywizję" i na pewno nie mają ochoty, żeby tak słaby senator (był taki moment, że gadał o wszystkim i nawet sam chciał się zrzec immunitetu) wpadł w ręce policyjno-sądowej maszynerii.

Natomiast ci, którzy owych dostarczycieli nadzorują, chcą po prostu, żeby senator był im nadal do czegoś przydatny, przy okazji pokazując tzw. wyborcom, jak niewiele znaczą.

Rzeczywiście, jeśli Krzysztof Piesiewicz dostanie się do Senatu, stanie się jego symbolem w rozmiarach, którym Gawronik i Stokłosa będą mogli tylko buty czyścić. I prawdę mówiąc, jest to główny powód, dla którego o tym piszę.

Czy jest to rozpaczliwa, przesunięta poza granice samoośmieszenia i upodlenia obrona przed konsekwencjami swojego postepowania, czy odgrywanie roli, do jakiej Krzysztof Piesiewicz został przymuszony, dowiemy się zapewne wkrótce.

Gdy trafi, bądź nie, na listy wyborcze jakiejś znanej partii. Gdy otrzyma, bądź nie, znaczące wsparcie medialne.

A może, co też warto rozważyć, gdyż zakamarki sprzedanej duszy bywają głębsze niż piekielne sztolnie, ten zdegenerowany esteta postawił swoim nadzorcom jakieś, możliwe dla nich do spełnienia warunki?

Takich dylematów nie ma natomiast w wypadku kolejnego, głośnego akcesu do grona kandydatów w wyborach z ostatnich dni.

"Ekspert" Edmund Klich raczej nie robi niczego bez wyraźnego polecenia.

I to niekoniecznie polskiego.

Brak komentarzy: