Wystarczyl jeden, napominający sondaż, w którym nowe, polityczne dziecię Ziobrokurskiego dostało tylko 3% i... od razu dostało się Kaczyńskiemu.
A miało być inaczej, sprytniej niż do tej pory. Prezesa nie ruszamy, przejmujemy tylko program PIS, struktury, ludzi i pieniądze. Nie wytrzymali.
Oczywiście, "dzięki" wynurzeniom Brata Redaktora Naczelnego Gazety Wyborczej w ostatnim wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", w którym pojechal po Prezesie i PIS, jak jego kolega "Misiek", albo lepiej, najbliższe sondaże skoczą im na pewno, tylko co dalej? Myśle, że mogą o to zapytać obecnego, wiernego kibica "krucjaty" Ziobrokurskich, a w branży opluwaczy Jarka, dumnego zmiennika Stefana Bezumnego - JF Libickiego.
Frontalny atak na Kaczyńskiego, bełkot o "kolonii karnej", szokujący nawet w ustach Brata Redaktora Naczelnego Gazety Wyborczej, choćby w kontekście tego, co się stało w ubiegłym roku w kwietniu i październiku, to już desperacki atak na cały PIS. Pamiętajmy, że Kaczyński nie jest takim zwykłym prezesem partii, wybieranym co parę lat na tej partii kongresach. To jest tej partii twórca.
Przy okazji prowadzonej od 2007 r., "krecio-rozłamowej" wojny z PIS co i rusz pojawia się problem - Jak ten Kaczyński mógł takich ludzi w swoje pobliże dopuścić? Jak ich tam mógł tolerować, czemu ich wlaśnie wybrał?
Może on się na ludziach nie zna?
Nie wiem, na ile dobrze Jarosław Kaczyński zna się na ludziach. Wiem jednak, że wiele rzeczy inaczej wygląda od wewnątrz, niż dla - chcąc, nie chcąc sterowanego medialnie - obserwatora zewnętrznego. Zdaję sobie także sprawę, że budując i kierując partią opozycyjną w tak skrajnie wrogim środowisku, jakim jest III RP, Jarosław Kaczyński musiał się z kilkoma rzeczami pogodzić.
Pragnąc zbudować dużą, silną partię, postanowił skończyć z rozbiciem prawicy. Wybrał dogadanie się z małymi partyjkami, czasem bez szans na wejście do Sejmu, jednak zabierającymi w wyborach cenne punkty procentowe. Taka inkorporacja oznaczała potencjalne problemy, ale także większą kontrolę nad tymi, którzy prowadzili takie ugrupowania nie ze swojej inspiracji. Być może zabrakło mu bezwzględności, aby się ich pozbyć, gdy już nie mogli PIS tak bardzo zaszkodzić.
W sytuacji gdy czynne i aktywne związanie się z PIS zawsze niesie ze sobą ryzyko zawodowe, środowiskowe i osobiste, zmuszony był także pogodzić się z tym, że nie wszyscy działacze tej partii w terenie będą należeli do tak aktywnych, jak by to sobie można bylo wymarzyć i oczekiwać. Co więcej, musiał ustalić "długą ścieżkę" sprawdzania i awansu, aby uchronić się od potencjalnych kretów i prowokatorów, co mobilność struktur w jeszcze większym stopniu ograniczało. Do czego może prowadzić pospieszne "otwieranie PIS'" czy przyspieszanie oddolnego awansu, najlepiej świadczy ostatni przykład kilku wpisanych na listy wyborcze "nowicjuszy", w tym pewnego profesora geologii.
Jakiej presji może być w III RP poddana osoba mówiąca prawdę i domagająca się normalności, wiemy wszyscy. Zdajmy więc sobie sprawę, że w wypadku polityków autentycznej opozycji, i to już od szczebla najniższego, jest ona wielokrotnie większa. W terenie, wobec osób nie znanych powszechnie z nazwiska i z ekranów, może wręcz przybierać formy szantażu, szykan, nawet gróźb. Nie wszyscy to wytrzymują, nie każdy się do takiej misji nadaje.
Polityka przyciąga megalomanów, lekkich i ciężkich socjopatów, osobowości narcystyczne i egotyczne. Co więcej, pewna dawka tych raczej uznawanych za negatywne cech, zależna od sytuacji i czasu, może wręcz karierze politycznej sprzyjać. Jednak takie osoby są niezwykle podatne na zewnętrzne bodźce, świadome bądź wynikające z okoliczności, oraz na załamania. Łatwo jest więc je wykorzystywać. Łatwo również ulegają nieprzemyślanym impulsom.
Polityka to nie działalność misyjna, a partia to nie zakon. W polityce przeciwnicy, zwłaszcza tacy, z jakimi walczy Kaczyński, nie dają czasu na selekcjonowanie kadr i pieszczenie struktur. Do działania trzeba używać takie zasoby, jakie są do dyspozycji, optymalizując ich wykorzystanie. Nawet z pełną świadomością tego, że jest to ryzykowne, że zalety jednych kryją niebezpieczne wady, a lojalność innych jest uzależniona wyłącznie od koniunktury.
I wreszcie niezależnie od tego, jak długo będziemy się zastanawiali nad pytaniem - Czy Jarosław Kaczyński zna się na ludziach? - cały czas musimy pamiętać, że w tym pytaniu chodzi o nas. Jego stronników i wyborców.
Tylko spośród nas może on bowiem swoich współpracowników wybierać. To my bezustannie recenzujemy, narzekamy, wyzywamy od głupców i nieudaczników takich czy innych jego partyjnych kolegów. To nam zawsze brakuje cierpliwości i chcielibyśmy, żeby nowi, lepsi (na przyklad my sami) w ciągu pół roku awansowali na stanowisko wiceprezesa lub chociażby szefa pierwszej w hierarchii oddolnej organizacji. I to najjlepiej z takimi uprawnieniami, żebyśmy nikogo nie musieli przekonywać (to przecież są sami idioci i lenie) i żadnych procedur demokratycznych przestrzegać.
Uwielbiamy spontaniczne, masowe i pod ściskającymi za gardło hasłami akcje, manifestacje i demonstracje. Najlepiej na jak największej scenie z jak największymi ideami na sztadarach. Nużą nas za to żmudne procedury i cierpliwe budowanie czegoś na swoją skalę, obok, czego niekoniecznie pokażą w telewizji. O czym nawet nie będzie czasu napisać na blogu, gdyż lepiej będzie ten czas zużyć na dalszą budowę.
Bo może być i tak, że Jarosław Kaczyński zna się na ludziach, tylko my nie mamy zielonego pojęcia, kim naprawdę jesteśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz