poniedziałek, 17 września 2012

"A kat Maciejewski, tam pod szubienicą..."

Nie myślałem, że na stare lata doczekam się czegoś, wedle norm internetowych forów, tak naiwnego, histerycznego i w związku z tym młodzieńczego, szczeniackie lata forowania w necie przypominającego.

Grupa prawicowych blogerów postanowiła wspomóc i wypromować „pisarza” Gabriela Maciejewskiego (Coryllus). Udostępniono mu praktycznie w całości jeden z bardziej znanych „na prawicy” blogów, zniechęcając w ten sposób wielu nawet do zaglądania na niego. Próbowano wspierać w dziele promowania dzieł jego na wiele rozmaitych sposobów.

Nie wdając się w opowieści, które mało kogo obchodzą, a chętni mogą się, jak dobrze poszukają szczegółów doczytać, zakończyło się to w taki sposób, w jaki zakończyć musiało. Po pewnym czasie zapaleńcom nie zostało nic poza zlizywaniem z twarzy wdzięczności za ową promocję. Dlaczego? Ano, chyba promotorom zabrakło nieco neciarskiego doświadczenia, pozwalającego często całkiem trafnie ocenić charakter piszącego na podstawie jego tekstów.

Bo to właśnie z tych wpisów, a nie z bezpośrednich spotkań i rozpoznania „twarzą w twarz” można się dowiedzieć najwięcej o tym, kim jest (w necie) piszący i jak się (w necie) może zachować. Jeśli ktoś nie rozumie, że każdy, piszący na forach, komentujący lub blogujący, i to niezależnie od tego czy robi to pod pseudonimem, czy pod własnym nazwiskiem, przybiera w momencie tego bardzo szczególnego, pozbawionego cenzury i praktycznie jakiejkolwiek (redaktor, szef, wydawca), skutecznej w egzekucji kontroli – specyficzną maskę, niech wraca do internetowego przedszkola.

Jednak publikowanie co parę dni, a nawet codziennie oraz setki, tysiące odpowiedzi w wątkach zwalniają praktycznie wszelkie, poza czysto formalnymi hamulce, i wystarczy lekki, czasem niezauważalny dla piszącego pstryczek, aby ten błyskawicznie się odsłonił. To tak jakby spotkanie towarzyskie zamienić w wielogodzinne, wielodniowe przesłuchanie. Niektórzy o tym wiedzą, (byli szkoleni?) i zbywają pytania lub komentarze jednym, nic nie znaczącym zdaniem. Ale w zestawieniu z notatką inicjującą wątek, jej stylem i językiem, czasami gargantuicznie obfitymi, to także wiele o piszącym mówi.

Oczywiście, tego typu wiedza nie zawsze musi być „porażająca” i w większości wypadków po prostu odsłania mieszczące się w normie cechy charakteru. Czasami jednak może nam oszczędzić wielu rozczarowań. Tak jak mi oszczędziła w wypadku FYMa czy Rolexa. Z Coryllusem jest trochę inaczej, bo jego tekstów, tak jak jego kolegi Toyaha, po prostu prawie nie czytuję, gdyż uważam je za nudne, tak więc trudno tu mówić o jakimś rozczarowaniu. Co nie zmienia faktu, że na przykład Artura Nicponia, gdyby się mnie o to zapytał, bym przed promowaniem go w taki sposób i na taką skalę przestrzegł.

Dość przynudzania, co z tego wszystkiego wynika?

Dla mnie odrobina satysfakcji, gdyż wpadając na ten wątek, poczułem się odmłodzony o dziesięć lat. To właśnie wtedy, na pierwszym w Polsce forum internetowym Gazety Wyborczej (niestety, nigdzie indziej wówczas pisać w necie się po polsku nie dało, ale żadnych ówczesnych tekstów, może poza grafomaństwem niektórych, się nie wstydzę, wszystkie do sprawdzenia, wiszą tam do dziś) wybuchały co jakiś czas tak zwane „wojny forumowe”.

Były to monstrualne wątki, w których jedynym celem podzielonych zazwyczaj na dwa obozy, zaciekle zwalczających się stron było kto komu wyżej dokopie. Choć realizację owego celu opakowywano czasem w dysputy na poziomie sporej wiedzy z zakresu logiki, matematyki, literatury czy epistemologii.

Limitem wątku na forum GW w tamtych czasach było jak się zdaje tysiąc wpisów i sam pamiętam jak w jednym z takich megawątków, współzałożonych przeze mnie, po zatrzymaniu się licznika złośliwie założyłem wątek numer dwa, zastanawiając się, jak długo to szaleństwo może jeszcze trwać. Mogło. Debatującym na blogu Nicponia życzę więc wytrwałości w odświeżaniu ery internetowego, polskiego prekambru, bo podejrzewam, że ani oni, ani Coryllus nie odpuszczą.

Odkryli bowiem największy, forumowy i blogerski narkotyk – dziką, niczym nie skrepowaną, dotkliwą dla inicjujących i zaczepionych, personalną pyskówkę. Tym bardziej ekscytującą, w im bogatsze szaty erudycji i elokwencji da się ją ubrać. Co więcej, praktycznie nieskończoną, gdyż prowadzoną w różnych miejscach, co wyklucza banowanie i kasowanie wątku.

Aby coś takiego zbiorowo przerwać, trzeba najpierw posmakować, ile to kosztuje, a potem się uodpornić i personalnych zaczynów takich wydarzeń, bo to one są najbardziej eksplozywne, unikać. No, chyba że ktoś po prostu lubi.

Bo koszty tej awantury, mimo wszelkich póz i grepsów jej uczestników, przypominających nieco słynne, acz sparafrazowane - „Panowie, nic się nie stało” - będą wysokie.

Zakładam przy tym, może naiwnie, że żadna ze stron nie wywołała tej awantury świadomie, z pełną premedytacją, a jeśli już, to w mikscie z wykluczającą zimną kalkulację wszystkich kosztów, potężną dawką głupoty.

Kto po tym wszystkim będzie na przykład miał jeszcze ochotę na zaangażowanie w necie i gdziekolwiek czegoś więcej, niż utracona niewinność Artura Nicponia, w promocję Gabriela Maciejewskiego? Lub też zrobienia tego na taką skalę, jaka mogłaby mieć miejsce przed ostatnią awanturą?

To jest jednak, przynajmniej dla mnie, najmniejszy problem. Mnie martwi coś innego. Niezależnie od tego, na ile w rzeczywistości blog Nicponia był i jest „pisowski”, „prawicowy” i „nasz”, to jednak za taki uchodzi i wśród uchodzących był i jest jednym z częściej odwiedzanych.

Zastanawiam się, co teraz będzie z promowaniem przez ów blog i jemu podobne miejsca w necie nowych idei, osób i tekstów, skoro dla bardzo wielu okazało się, że namawiano ich na coś innego, niż okazało się w rzeczywistości?

Na koniec kilka wstępnych wniosków.

„Prawica” lub coś, co za nią w necie uchodzi, to twór na tyle młody i impulsywny, że zamiast się uczyć, zamierza chyba przećwiczyć wszystkie błędy polskiej ery netu. I oby tylko o takie błędy w jej wypadku chodziło. Nawet kalkulując, prawie zawsze wychodzi na chętniej ryzykującą, niż przewidującą i to wtedy, gdy z tym przewidywaniem nie byłoby większych problemów.

Wciąż występuje z pozycji głodu nie tyle nawet „pomysłów i idei”, co technologii i ludzi, których tak lewicy i lewactwu zazdrości. To z kolei wprost prowadzi do nieroztropności i zapominania o swoim, oferującym przecież dość spójny przekaz, zestaw metod, a także sposoby doboru właściwych osób, deklarowanym konserwatyzmie.

Mało budujące, stąd tytuł tego wątku.
   

Brak komentarzy: