Nie myślałem, że na stare lata doczekam się czegoś, wedle norm
internetowych forów, tak naiwnego, histerycznego i w związku z tym
młodzieńczego, szczeniackie lata forowania w necie
przypominającego.
Grupa prawicowych blogerów postanowiła wspomóc i wypromować
„pisarza” Gabriela Maciejewskiego (Coryllus). Udostępniono mu
praktycznie w całości jeden z bardziej znanych „na prawicy”
blogów, zniechęcając w ten sposób wielu nawet do zaglądania na
niego. Próbowano wspierać w dziele promowania dzieł jego na wiele
rozmaitych sposobów.
Nie wdając się w opowieści, które mało kogo obchodzą, a chętni
mogą się, jak dobrze poszukają szczegółów doczytać, zakończyło
się to w taki sposób, w jaki zakończyć musiało. Po pewnym czasie
zapaleńcom nie zostało nic poza zlizywaniem z twarzy wdzięczności
za ową promocję. Dlaczego? Ano, chyba promotorom zabrakło nieco
neciarskiego doświadczenia, pozwalającego często całkiem trafnie
ocenić charakter piszącego na podstawie jego tekstów.
Bo to właśnie z tych wpisów, a nie z bezpośrednich spotkań i
rozpoznania „twarzą w twarz” można się dowiedzieć najwięcej
o tym, kim jest (w necie) piszący i jak się (w necie) może
zachować. Jeśli ktoś nie rozumie, że każdy, piszący na forach,
komentujący lub blogujący, i to niezależnie od tego czy robi to
pod pseudonimem, czy pod własnym nazwiskiem, przybiera w momencie
tego bardzo szczególnego, pozbawionego cenzury i praktycznie
jakiejkolwiek (redaktor, szef, wydawca), skutecznej w egzekucji
kontroli – specyficzną maskę, niech wraca do internetowego
przedszkola.
Jednak publikowanie co parę dni, a nawet codziennie oraz setki, tysiące
odpowiedzi w wątkach zwalniają praktycznie wszelkie, poza czysto
formalnymi hamulce, i wystarczy lekki, czasem niezauważalny dla
piszącego pstryczek, aby ten błyskawicznie się odsłonił. To tak
jakby spotkanie towarzyskie zamienić w wielogodzinne, wielodniowe
przesłuchanie. Niektórzy o tym wiedzą, (byli
szkoleni?) i zbywają pytania lub komentarze jednym, nic nie
znaczącym zdaniem. Ale w zestawieniu z notatką inicjującą wątek,
jej stylem i językiem, czasami gargantuicznie obfitymi, to także
wiele o piszącym mówi.
Oczywiście, tego typu wiedza nie zawsze musi być „porażająca”
i w większości wypadków po prostu odsłania mieszczące się w
normie cechy charakteru. Czasami jednak może nam oszczędzić wielu
rozczarowań. Tak jak mi oszczędziła w wypadku FYMa czy Rolexa. Z
Coryllusem jest trochę inaczej, bo jego tekstów, tak jak jego
kolegi Toyaha, po prostu prawie nie czytuję, gdyż uważam je za
nudne, tak więc trudno tu mówić o jakimś rozczarowaniu. Co nie
zmienia faktu, że na przykład Artura Nicponia, gdyby się mnie o to
zapytał, bym przed promowaniem go w taki sposób i na taką skalę
przestrzegł.
Dość przynudzania, co z tego wszystkiego wynika?
Dla mnie odrobina satysfakcji, gdyż wpadając na ten
wątek, poczułem się odmłodzony o dziesięć lat. To właśnie
wtedy, na pierwszym w Polsce forum internetowym Gazety Wyborczej
(niestety, nigdzie indziej wówczas pisać w necie się po polsku nie
dało, ale żadnych ówczesnych tekstów, może poza grafomaństwem
niektórych, się nie wstydzę, wszystkie do sprawdzenia, wiszą tam
do dziś) wybuchały co jakiś czas tak zwane „wojny forumowe”.
Były to monstrualne wątki, w których jedynym celem podzielonych
zazwyczaj na dwa obozy, zaciekle zwalczających się stron było kto
komu wyżej dokopie. Choć realizację owego celu opakowywano czasem
w dysputy na poziomie sporej wiedzy z zakresu logiki, matematyki,
literatury czy epistemologii.
Limitem wątku na forum GW w tamtych czasach było jak się zdaje
tysiąc wpisów i sam pamiętam jak w jednym z takich megawątków,
współzałożonych przeze mnie, po zatrzymaniu się licznika
złośliwie założyłem wątek numer dwa, zastanawiając się, jak
długo to szaleństwo może jeszcze trwać. Mogło. Debatującym na
blogu Nicponia życzę więc wytrwałości w odświeżaniu ery
internetowego, polskiego prekambru, bo podejrzewam, że ani oni, ani
Coryllus nie odpuszczą.
Odkryli bowiem największy, forumowy i blogerski narkotyk – dziką,
niczym nie skrepowaną, dotkliwą dla inicjujących i zaczepionych,
personalną pyskówkę. Tym bardziej ekscytującą, w im bogatsze
szaty erudycji i elokwencji da się ją ubrać. Co więcej,
praktycznie nieskończoną, gdyż prowadzoną w różnych miejscach,
co wyklucza banowanie i kasowanie wątku.
Aby coś takiego zbiorowo przerwać, trzeba najpierw posmakować, ile
to kosztuje, a potem się uodpornić i personalnych zaczynów takich
wydarzeń, bo to one są najbardziej eksplozywne, unikać. No, chyba
że ktoś po prostu lubi.
Bo koszty tej awantury, mimo wszelkich póz i grepsów jej
uczestników, przypominających nieco słynne, acz
sparafrazowane - „Panowie, nic się nie stało” - będą wysokie.
Zakładam przy tym, może naiwnie, że żadna ze stron nie wywołała
tej awantury świadomie, z pełną premedytacją, a jeśli już, to w
mikscie z wykluczającą zimną kalkulację wszystkich kosztów,
potężną dawką głupoty.
Kto po tym wszystkim będzie na przykład miał jeszcze ochotę na
zaangażowanie w necie i gdziekolwiek czegoś więcej, niż utracona
niewinność Artura Nicponia, w promocję Gabriela Maciejewskiego?
Lub też zrobienia tego na taką skalę, jaka mogłaby mieć miejsce
przed ostatnią awanturą?
To jest jednak, przynajmniej dla mnie, najmniejszy problem. Mnie
martwi coś innego. Niezależnie od tego, na ile w rzeczywistości
blog Nicponia był i jest „pisowski”, „prawicowy” i „nasz”,
to jednak za taki uchodzi i wśród uchodzących był i jest jednym z
częściej odwiedzanych.
Zastanawiam się, co teraz będzie z promowaniem przez ów blog i
jemu podobne miejsca w necie nowych idei, osób i tekstów, skoro dla
bardzo wielu okazało się, że namawiano ich na coś innego, niż
okazało się w rzeczywistości?
Na koniec kilka wstępnych wniosków.
„Prawica” lub coś, co za nią w necie uchodzi, to twór na tyle
młody i impulsywny, że zamiast się uczyć, zamierza chyba
przećwiczyć wszystkie błędy polskiej ery netu. I oby tylko o
takie błędy w jej wypadku chodziło. Nawet kalkulując, prawie
zawsze wychodzi na chętniej ryzykującą, niż przewidującą i to
wtedy, gdy z tym przewidywaniem nie byłoby większych problemów.
Wciąż występuje z pozycji głodu nie tyle nawet „pomysłów i
idei”, co technologii i ludzi, których tak lewicy i lewactwu
zazdrości. To z kolei wprost prowadzi do nieroztropności i
zapominania o swoim, oferującym przecież dość spójny przekaz,
zestaw metod, a także sposoby doboru właściwych osób,
deklarowanym konserwatyzmie.
Mało budujące, stąd tytuł tego wątku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz